Dziś krótko
ostatnio w ogóle czasu nie staje i do późna siedzę "nad niczym", a za nic innego wziąć się nie mam czasu
takie zajęcia też się zdarzają
praca umysłowa niewdzięczną bywa - rzadko pozostają po niej "namacalne" efekty
pozostaje się cieszyć ulotną chwilą spełnienia w momencie zakończenia dzieła, czy zdania egzaminu, z resztą sami wiecie
ostatnio w Krakowie właśnie coś takiego mi się zdarzyło
lubię niewymuszoną sztukę uliczną - ona się zwyczajnie wydarza i jest
nie dla wszystkich, tylko dla tych, co szukają drogi nie pod stopami, ale gdzieś...z boku, za sobą, pod krzesłem, na murze...
czwartek, 28 lutego 2013
piątek, 8 lutego 2013
Dieta według Syrenki part II ZASADY
Może bez zbędnych wstępów przejdę do tego, co mi się się wymyśliło podczas stosowania różnych "diet" na metodzie prób i błędów kończąc. Oto zasady mojej diety, na której zamierzam oczywiście schudnąć :)
1. Nie oszukiwać się
Czyli nie wierzyć w "diety cud" lub diety ukierunkowane na jakieś konkretne produkty (jak na przykład u Dukana, nic tylko białko, białko i białko...; albo SB - wykluczająca węglowodany). Nie jest to spowodowane ewentualnymi skutkami zdrowotnymi (ilu ludzi tyle opinii - uwielbiam jak specjaliści sobie nawzajem zaprzeczają ;P) nie jestem dietetykiem, nie znam się na tych wszystkich odpowiednich proporcjach (ile w codziennym jadłospisie powinno się znaleźć węgli, białka, tłuszczy), ale posiadam zdrowy rozsądek i zamierzam z niego korzystać! :)
Dlaczego nie biorę pod uwagę takich diet? Zwyczajnie nie wierzę, że jestem w stanie raz na cale życie zrezygnować np. z węglowodanów. A takie trzymanie diety tylko i wyłącznie do uzyskania upragnionych cyferek na wadze - według mnie jest bez sensu. Nie mam ochoty odchudzać się z częstotliwością raz na dwa lata. Dlatego też kolejna zasada brzmi:
2. Nie ma produktów zakazanych
Tak, będąc na diecie zamierzam jeść pizzę, kebab, ciastka, smażone mięso oraz pić piwo. Ale! To będą 2 kawałki pizzy, a nie cała... To będzie domowy kebab (sos robiony przez mojego męża smakuje mi bardziej, niż ten z pobliskiej budki ;) no i koszta - skoro można taniej to czemu nie?) Ciacho? Raz na jakiś czas nie zaszkodzi, z pewnością nie utyję od tego 20 kilo w ciągu doby (od jakiegoś czasu mam ochotę wypróbować jakiś przepis na ciasto z fasoli - jeśli posmakuje to w ogóle już luzik jeśli chodzi o słodycze). Co do piwa - tylko i wyłącznie raz w tygodniu i będzie się to wiązało z długim spacerem (mamy ochotę na piwo? to nie idziemy do sklepiku pod blokiem tylko trasą "widokową"). Podsumowując cały punkt: Nie ma zakazanych produktów - zakazana jest spożywanie ich w NADMIERNEJ ILOŚCI. Równie ważna jest częstotliwość ich występowania - to taki:
3. Realny cel. Nie wyobrażam sobie rezygnacji z piwa. Takie założenie prędzej wyleczyłoby mnie z diety niż z chmielu. Dlatego też pojawia się punkt: nie częściej niż raz w tygodniu. Oczywiście lepiej by brzmiało raz na dwa tygodnie, albo raz w miesiącu, ale moje cele mają być realne, tak? Czyli wracamy do zasady numer 1- jak się zacznę oszukiwać, stawiać cele, których realizacja wydaje się być równie realna jak wygrana w totka - dieta skończy się tak, jak zawsze, czyli po miesiącu z gigantycznym bagażem frustracji. Także niech te "bomby kaloryczne" wpadają do jadłospisu, przecież i tak stawiam przede wszystkim na:
4. Ruch - bo od siedzenia się nie chudnie. Niestety ;P Niech to będzie cokolwiek, byleby wymagało oderwania tyłka od krzesła. Najlepiej codziennie - pamiętając, że mięśnie potrzebują czasu na regenerację! Taki spacerek w ramach przerwy od ćwiczeń, raz na 2 lub 3 dni, nie nadwyręży, a pozwoli trochę się zrelaksować. No i aktywność zaliczona :)
5. Nie zapominać o oczywistościach:
- obiad jeść raz dziennie! I co z tego, że został sos do makaronu. Hmm... idealny na burito? Owszem, ale na jutrzejszy obiad, a nie dzisiejszą kolację!
- waga kłamie - jeśli ktoś ma na tyle silna wolę, żeby nie ważyć się częściej niż raz w tygodni to chwała mu wielka! Ja bym chyba nie wytrzymywała... Osobiście nie znam kobiety, która trzymałaby się tej zasady ;) Po co się frustrować codziennymi wahaniami?
- lepiej się mierzyć - metr nie będzie kłamał...
- nie głodzić się - da się tak schudnąć. Chyba, że nasz organizm spanikuje i zacznie wszystko odkładać do "rezerw". No i dobrym zdrowiem i urodą raczej się długo nie nacieszymy...
- nie dać się zwariować opiniom innym - np. co do komponowania posiłków. Podobno białko jest najlepsze na kolację, a ja lubię zjeść jajka na śniadanie. Wieczorem mam większą ochotę na warzywa - i co? Cegiełki frustracji rosną...
- 5 posiłków dziennie? Rozumie ideę, na prawdę. Jednak nie jestem w stanie wprowadzić jej w życie. Cztery posiłki w zupełności mi wystarczą. I nie, pomijając podwieczorek, nie doświadczam uczucia "wilczego głodu".
Podsumowując:
1. Ograniczam kalorie
2. Wprowadzam codzienną aktywność.
3. Stawiam na zdrowy rozsądek.
4. Do wakacji jestem piękna! :D
1. Nie oszukiwać się
Czyli nie wierzyć w "diety cud" lub diety ukierunkowane na jakieś konkretne produkty (jak na przykład u Dukana, nic tylko białko, białko i białko...; albo SB - wykluczająca węglowodany). Nie jest to spowodowane ewentualnymi skutkami zdrowotnymi (ilu ludzi tyle opinii - uwielbiam jak specjaliści sobie nawzajem zaprzeczają ;P) nie jestem dietetykiem, nie znam się na tych wszystkich odpowiednich proporcjach (ile w codziennym jadłospisie powinno się znaleźć węgli, białka, tłuszczy), ale posiadam zdrowy rozsądek i zamierzam z niego korzystać! :)
Dlaczego nie biorę pod uwagę takich diet? Zwyczajnie nie wierzę, że jestem w stanie raz na cale życie zrezygnować np. z węglowodanów. A takie trzymanie diety tylko i wyłącznie do uzyskania upragnionych cyferek na wadze - według mnie jest bez sensu. Nie mam ochoty odchudzać się z częstotliwością raz na dwa lata. Dlatego też kolejna zasada brzmi:
2. Nie ma produktów zakazanych
Tak, będąc na diecie zamierzam jeść pizzę, kebab, ciastka, smażone mięso oraz pić piwo. Ale! To będą 2 kawałki pizzy, a nie cała... To będzie domowy kebab (sos robiony przez mojego męża smakuje mi bardziej, niż ten z pobliskiej budki ;) no i koszta - skoro można taniej to czemu nie?) Ciacho? Raz na jakiś czas nie zaszkodzi, z pewnością nie utyję od tego 20 kilo w ciągu doby (od jakiegoś czasu mam ochotę wypróbować jakiś przepis na ciasto z fasoli - jeśli posmakuje to w ogóle już luzik jeśli chodzi o słodycze). Co do piwa - tylko i wyłącznie raz w tygodniu i będzie się to wiązało z długim spacerem (mamy ochotę na piwo? to nie idziemy do sklepiku pod blokiem tylko trasą "widokową"). Podsumowując cały punkt: Nie ma zakazanych produktów - zakazana jest spożywanie ich w NADMIERNEJ ILOŚCI. Równie ważna jest częstotliwość ich występowania - to taki:
3. Realny cel. Nie wyobrażam sobie rezygnacji z piwa. Takie założenie prędzej wyleczyłoby mnie z diety niż z chmielu. Dlatego też pojawia się punkt: nie częściej niż raz w tygodniu. Oczywiście lepiej by brzmiało raz na dwa tygodnie, albo raz w miesiącu, ale moje cele mają być realne, tak? Czyli wracamy do zasady numer 1- jak się zacznę oszukiwać, stawiać cele, których realizacja wydaje się być równie realna jak wygrana w totka - dieta skończy się tak, jak zawsze, czyli po miesiącu z gigantycznym bagażem frustracji. Także niech te "bomby kaloryczne" wpadają do jadłospisu, przecież i tak stawiam przede wszystkim na:
4. Ruch - bo od siedzenia się nie chudnie. Niestety ;P Niech to będzie cokolwiek, byleby wymagało oderwania tyłka od krzesła. Najlepiej codziennie - pamiętając, że mięśnie potrzebują czasu na regenerację! Taki spacerek w ramach przerwy od ćwiczeń, raz na 2 lub 3 dni, nie nadwyręży, a pozwoli trochę się zrelaksować. No i aktywność zaliczona :)
5. Nie zapominać o oczywistościach:
- obiad jeść raz dziennie! I co z tego, że został sos do makaronu. Hmm... idealny na burito? Owszem, ale na jutrzejszy obiad, a nie dzisiejszą kolację!
- waga kłamie - jeśli ktoś ma na tyle silna wolę, żeby nie ważyć się częściej niż raz w tygodni to chwała mu wielka! Ja bym chyba nie wytrzymywała... Osobiście nie znam kobiety, która trzymałaby się tej zasady ;) Po co się frustrować codziennymi wahaniami?
- lepiej się mierzyć - metr nie będzie kłamał...
- nie głodzić się - da się tak schudnąć. Chyba, że nasz organizm spanikuje i zacznie wszystko odkładać do "rezerw". No i dobrym zdrowiem i urodą raczej się długo nie nacieszymy...
- nie dać się zwariować opiniom innym - np. co do komponowania posiłków. Podobno białko jest najlepsze na kolację, a ja lubię zjeść jajka na śniadanie. Wieczorem mam większą ochotę na warzywa - i co? Cegiełki frustracji rosną...
- 5 posiłków dziennie? Rozumie ideę, na prawdę. Jednak nie jestem w stanie wprowadzić jej w życie. Cztery posiłki w zupełności mi wystarczą. I nie, pomijając podwieczorek, nie doświadczam uczucia "wilczego głodu".
Podsumowując:
1. Ograniczam kalorie
2. Wprowadzam codzienną aktywność.
3. Stawiam na zdrowy rozsądek.
4. Do wakacji jestem piękna! :D
czwartek, 7 lutego 2013
Banalny obiadek...
...ale jaki pyszny! :) Na bark weny w kuchni i chęci na eksperymentowanie - rozwiązanie idealne.
Jajka sadzone z ziemniaczkami. Do tego starty buraczek lub marchewka :)
Jajka sadzone z ziemniaczkami. Do tego starty buraczek lub marchewka :)
Cóż tu dużo mówić ;) Składniki, czyli: ziemniaki, jajka, buraczki (ew. marchewka) dobieramy wedle uznania. Przyjmijmy, że przykładowa porcja na jedną osobę to:
- 2 jajka,
- 3 małe ziemniaczki,
- mały burak,
- w wersji "wypasionej" 6 plasterków kiełbasy.
Ziemniaczki obieramy i gotujemy. Na patelni najpierw podsmażamy kiełbaskę, zdejmujemy na talerze i na tym samym tłuszczu "sadzimy" jajka. Gotowe jajka kładziemy na kiełbasce (dłużej będą cieple). Ugotowane ziemniaczki tłuczemy z łyżką masła/margaryny i łyżeczką koperku. No i jakieś warzywka do tego. Według mnie najbardziej pasuje zwyczajnie starty burak, potraktowany odrobiną octu jabłkowego. Buraki można dać starte surowe, lekko obgotowane, usmażone na zasmażce... co dom, to obyczaj ;D
Wersja dietowa: bez kiełbasy ;) No i do ziemniaków zamiast tłuszczu można dać łyżkę jogurtu naturalnego lub kefiru - i tak najważniejszy tam jest koperek ;D
Zdjęcia nie daję bo mi się jajka mało apetycznie rozlały ;P
niedziela, 3 lutego 2013
Kochana Syrenko!
Jak ktoś się odzywa regularnie a nagle przestój, to widać potrzebuje chwili dla siebie - głupota, ale skoro blog istnieje, to pomyślałam - zajrzę...i oto co widzę - najwyraźniej już można się do Ciebie odezwać spokojnie i nie dostać szpadelkiem po głowie :D
Głupota, ale proszę - nawet się na maila do Ciebie skuszę! Może mała wideokonferencja za dni kilka?
U mnie przestój ogromny ostatnio! Nie tyle intelektualny i twórczy, bo tworzę jak głupia kolejne teksty na zamówienie różnych instytucji, ale w ogóle to przecież sesja!
I mimo, że niewiele się w tym półroczu muszę napracować, to jednak dojazd do Krakowa i kilka dni wyjętych na naukę daje o sobie znać. Na szczęście daje to niezłe efekty ( ot, mam 5 w indeksie :D) więc i cieszy niemiłosiernie!
U mnie bez nowości - kilka kolejnych książek na koncie ( niewątpliwie o nich wspomnę w najbliższym czasie!), kilka miłych chwil za sobą i kilka gorzkich refleksji o tym, jak to teraz ciężko podjąć niektóre decyzje.
Przyjemności przeplatane ze zwykłym, szarym wyrobnictwem. Ale ktokolwiek chce osiągnąć sukces przecież właśnie tak zaczyna - jako nieznany nikomu pracuś zamknięty przed światem, ze swoją dopieszczaną po cichu ideą. Wielu takich pomarło w zapomnieniu, ale wielu było takich, co mrówczą robotą pokazali, że jak człowiek odda czemuś serce i ducha, to nie można obok tego przejść obojętnie!
Syrenko! Bojowego nastroju życzę!
Mam nadzieję, że to nowe otwarcie, co go od sylwestra wypatrujemy już nastąpiło - teraz musimy to tylko pociągnąć :)
Na barykady zatem!!!
Głupota, ale proszę - nawet się na maila do Ciebie skuszę! Może mała wideokonferencja za dni kilka?
U mnie przestój ogromny ostatnio! Nie tyle intelektualny i twórczy, bo tworzę jak głupia kolejne teksty na zamówienie różnych instytucji, ale w ogóle to przecież sesja!
I mimo, że niewiele się w tym półroczu muszę napracować, to jednak dojazd do Krakowa i kilka dni wyjętych na naukę daje o sobie znać. Na szczęście daje to niezłe efekty ( ot, mam 5 w indeksie :D) więc i cieszy niemiłosiernie!
U mnie bez nowości - kilka kolejnych książek na koncie ( niewątpliwie o nich wspomnę w najbliższym czasie!), kilka miłych chwil za sobą i kilka gorzkich refleksji o tym, jak to teraz ciężko podjąć niektóre decyzje.
Przyjemności przeplatane ze zwykłym, szarym wyrobnictwem. Ale ktokolwiek chce osiągnąć sukces przecież właśnie tak zaczyna - jako nieznany nikomu pracuś zamknięty przed światem, ze swoją dopieszczaną po cichu ideą. Wielu takich pomarło w zapomnieniu, ale wielu było takich, co mrówczą robotą pokazali, że jak człowiek odda czemuś serce i ducha, to nie można obok tego przejść obojętnie!
Syrenko! Bojowego nastroju życzę!
Mam nadzieję, że to nowe otwarcie, co go od sylwestra wypatrujemy już nastąpiło - teraz musimy to tylko pociągnąć :)
Na barykady zatem!!!
Kurczak pseudo meksykański ;)
Tym razem nieco kulinarnie. Wyszło takie coś ;)
Składniki:
- 1 pierś z kurczaka,
- 1 duża cebula,
- 1 czerwona papryka,
- 1 puszka czerwonej fasoli,
- 1 słoik przecieru pomidorowego,
- przyprawy: pieprz, papryka słodka (ok. 1 łyżki stołowej), oregano, bazylia, pietruszka - po 1 łyżeczce, i sos tabasco original (też prawie cała łyżeczka)
Sposób przygotowania:
Kroimy drobno kurczaka, posypujemy pieprzem i smażymy na oleju. Następnie kroimy cebulę i paprykę (może być w tak zwane piórka) wrzucamy do kurczaka, podlewamy wodą (tak żeby przykryła całość). Dorzucamy wszystkie przyprawy (poza tabasco!) dusimy pod przykryciem ok. 10 min.(od czasu, do czasu mieszając). Fasolkę przecedzamy na sitku i dodajemy do sosu. Na końcu dodajemy przecier pomidorowy i tabasco. To na prawdę ważne, żeby tabasco było dodane jak najpóźniej ;)
Całość jest gotowa, gdy ładnie rozprowadzimy przecier pomidorowy i sos nabierze "godnej" konsystencji ;)
Wspaniale komponuje się z kaszą gryczaną lub ryżem :) Smacznego!
Składniki:
- 1 pierś z kurczaka,
- 1 duża cebula,
- 1 czerwona papryka,
- 1 puszka czerwonej fasoli,
- 1 słoik przecieru pomidorowego,
- przyprawy: pieprz, papryka słodka (ok. 1 łyżki stołowej), oregano, bazylia, pietruszka - po 1 łyżeczce, i sos tabasco original (też prawie cała łyżeczka)
Sposób przygotowania:
Kroimy drobno kurczaka, posypujemy pieprzem i smażymy na oleju. Następnie kroimy cebulę i paprykę (może być w tak zwane piórka) wrzucamy do kurczaka, podlewamy wodą (tak żeby przykryła całość). Dorzucamy wszystkie przyprawy (poza tabasco!) dusimy pod przykryciem ok. 10 min.(od czasu, do czasu mieszając). Fasolkę przecedzamy na sitku i dodajemy do sosu. Na końcu dodajemy przecier pomidorowy i tabasco. To na prawdę ważne, żeby tabasco było dodane jak najpóźniej ;)
Całość jest gotowa, gdy ładnie rozprowadzimy przecier pomidorowy i sos nabierze "godnej" konsystencji ;)
Wspaniale komponuje się z kaszą gryczaną lub ryżem :) Smacznego!
sobota, 2 lutego 2013
Dieta według Syrenki
Dieta w pojęciu czysto odchudzającym, nie jako zmiana stylu życia ;)
No przytyło się trochę. Z ubrań zaczęło się wylewać (ze spodni nawet nieco bardziej niż trochę) A na szersze ciuchy, no cóż... żal wydawać, bo przecież niedługo schudnę ;D I w takim pojęciu można trwać nawet rok, albo i dłużej...
Podobno najtrudniej podjąć decyzję. Moje psychiczne nastawianie się do odchudzania trwało dwa miesiące. Tak, przez cały ten czas myślałam o tym, co powinnam zmienić, kiedy, z czego zrezygnować, co zacząć ćwiczyć, itp. itd. Gorzej było podjąć jakiekolwiek działanie...
Odkryłam również kilka ciekawych portali internetowych o odchudzaniu i pomogło mi to bardzo :) Podczytywanie jak inni sobie radzą, jak komponują swoje jadłospisy. Dużo się nauczyłam :) Między innymi tego, że pierwszym krokiem jest całkowite wyeliminowanie słodyczy, napoi gazowanych, soli i słonych przekąsek, i wielu innych rzeczy. No i już na samym początku natrafiłam na ogromny problem, który śmieszy nawet mnie samą: tak na dobrą sprawę, to ja nie mam z czego rezygnować! :D
Nie słodzę już od lat. Jak mam ochotę na słodką kawę sięgam po miód. Słodzików nie używałam nigdy.
Soli nie używam. Nie mam w domu żadnych "kucharków" ani kostek do zup.
Z napojów gazowanych preferuje tylko piwo ;D No i w sumie skłamałam wcześniej - to jest rzecz, od której jestem uzależniona, i jeżeli miewam już na coś wyraźną ochotę to jest to chmiel, a nie czekolada.
No właśnie słodycze - nie przepadam. Nie myśle o nich będąc w sklepie, zwyczaj nie kupuje.
Słone przekąski? Też nie bardzo... nawet do wspomnianego już piwa nigdy nie kupujemy chipsów, tylko orzeszki ziemne ( w Biedronce można dostać niesolone, jupi! ;D)
Pieczywo? Czasem na śniadanie robimy kanapki, ale to max 2 razy na tydzień. Zazwyczaj robimy omletowe wariacje, albo jajka pod różną postacią i jakoś nie czuję potrzeby zjadania do tego chleba...
No, ale! Dlaczego w takim razie tak przytyłam?
Bo przestałam pracować, a żarłam tak samo, jak w dni wolne od pracy. Najpierw organizm się domagał, a potem to już leciało przyzwyczajeniem.
Biorąc pod uwagę całokształt, zaczęłam jeść więcej warzyw, twarogu, a ograniczać ryż, kasze, ziemniaki i makaron (rety, jak ja uwielbiam makaron!...). I przez miesiąc działało to rewelacyjnie. Z umiarkowaną aktywnością fizyczną spadło mi z brzucha prawie 10 centymetrów! (Nie wierzę w wagę, nie posiadam jej i nie zamierzam kupować. Bardziej zależy mi na ubytku w obwodach, a nie kilogramach. Przecież chodzi o to, żeby dobrze wyglądać, a nie zrobić się lżejszym).
Niestety okazało się, że w kolejnym miesiącu nie będzie nas stać na takie rarytasy jak świeże warzywa, codzienne serki, razowe pieczywo... Musiałam powrócić do tych kasz, ziemniaków i makaronu... I co? Ten miesiąc prawie minął, i fakt - nie chudnę, ale też nie tyję ;) Ale po 15 wracam do swojej bezbolesnej dietki :) I pierwsze co zrobię to schrupię całą paczkę szpinaku, a co! :)
Na dzisiaj to tyle :) Jak zacznę jeść tak, jak w grudniu to zamieszczę swoje przykładowe menu :) Teraz nie chcę tego robić, bo się boję, że dostanę ślinotoku... ;D
cdn ;)
No przytyło się trochę. Z ubrań zaczęło się wylewać (ze spodni nawet nieco bardziej niż trochę) A na szersze ciuchy, no cóż... żal wydawać, bo przecież niedługo schudnę ;D I w takim pojęciu można trwać nawet rok, albo i dłużej...
Podobno najtrudniej podjąć decyzję. Moje psychiczne nastawianie się do odchudzania trwało dwa miesiące. Tak, przez cały ten czas myślałam o tym, co powinnam zmienić, kiedy, z czego zrezygnować, co zacząć ćwiczyć, itp. itd. Gorzej było podjąć jakiekolwiek działanie...
Odkryłam również kilka ciekawych portali internetowych o odchudzaniu i pomogło mi to bardzo :) Podczytywanie jak inni sobie radzą, jak komponują swoje jadłospisy. Dużo się nauczyłam :) Między innymi tego, że pierwszym krokiem jest całkowite wyeliminowanie słodyczy, napoi gazowanych, soli i słonych przekąsek, i wielu innych rzeczy. No i już na samym początku natrafiłam na ogromny problem, który śmieszy nawet mnie samą: tak na dobrą sprawę, to ja nie mam z czego rezygnować! :D
Nie słodzę już od lat. Jak mam ochotę na słodką kawę sięgam po miód. Słodzików nie używałam nigdy.
Soli nie używam. Nie mam w domu żadnych "kucharków" ani kostek do zup.
Z napojów gazowanych preferuje tylko piwo ;D No i w sumie skłamałam wcześniej - to jest rzecz, od której jestem uzależniona, i jeżeli miewam już na coś wyraźną ochotę to jest to chmiel, a nie czekolada.
No właśnie słodycze - nie przepadam. Nie myśle o nich będąc w sklepie, zwyczaj nie kupuje.
Słone przekąski? Też nie bardzo... nawet do wspomnianego już piwa nigdy nie kupujemy chipsów, tylko orzeszki ziemne ( w Biedronce można dostać niesolone, jupi! ;D)
Pieczywo? Czasem na śniadanie robimy kanapki, ale to max 2 razy na tydzień. Zazwyczaj robimy omletowe wariacje, albo jajka pod różną postacią i jakoś nie czuję potrzeby zjadania do tego chleba...
No, ale! Dlaczego w takim razie tak przytyłam?
Bo przestałam pracować, a żarłam tak samo, jak w dni wolne od pracy. Najpierw organizm się domagał, a potem to już leciało przyzwyczajeniem.
Biorąc pod uwagę całokształt, zaczęłam jeść więcej warzyw, twarogu, a ograniczać ryż, kasze, ziemniaki i makaron (rety, jak ja uwielbiam makaron!...). I przez miesiąc działało to rewelacyjnie. Z umiarkowaną aktywnością fizyczną spadło mi z brzucha prawie 10 centymetrów! (Nie wierzę w wagę, nie posiadam jej i nie zamierzam kupować. Bardziej zależy mi na ubytku w obwodach, a nie kilogramach. Przecież chodzi o to, żeby dobrze wyglądać, a nie zrobić się lżejszym).
Niestety okazało się, że w kolejnym miesiącu nie będzie nas stać na takie rarytasy jak świeże warzywa, codzienne serki, razowe pieczywo... Musiałam powrócić do tych kasz, ziemniaków i makaronu... I co? Ten miesiąc prawie minął, i fakt - nie chudnę, ale też nie tyję ;) Ale po 15 wracam do swojej bezbolesnej dietki :) I pierwsze co zrobię to schrupię całą paczkę szpinaku, a co! :)
Na dzisiaj to tyle :) Jak zacznę jeść tak, jak w grudniu to zamieszczę swoje przykładowe menu :) Teraz nie chcę tego robić, bo się boję, że dostanę ślinotoku... ;D
cdn ;)
piątek, 1 lutego 2013
Chrzanić smuteczki
Istnieje taka głupia rzecz możliwa do zaobserwowania niemalże u wszystkich. Jak coś się dzieje, to się dzieje na raz. Złośliwość losu nie jest w stanie poczekać sobie chociażby tydzień, zanim przy****doli czymś nowym.
Reguła nie dotyczy tylko katastrof wysokiej rangi. Za przykład, równie dobrze mogą posłużyć kosmetyki: jak się kończą to wszystkie naraz...
W ostatnim meilu do Smoka napisałam coś w ten deseń: "Wiesz, teraz to się nie da ze mną rozmawiać. Jestem fuj i fe, że sama siebie nie lubię. W stylu - bez kija nie podchodź, ale z kijem też nie ryzykuj, bo użyje przeciwko tobie...." Ogólny wydźwięk był właśnie taki. I wielkie dzięki i chwała dla Smoka za brak odzewu w stylu "ale co się stało?", "mi możesz wszystko powiedzieć", "jak się wygadasz to ci ulży", czy coś równie abstrakcyjnego... Smoku, dziękuję! Jesteś wspaniała :*
Grunt, że postanowiłam w końcu pożegnać moja miesięczną depresyjkę. Mówię jej grzecznie "pa pa", ale coś dobrze jej u mnie. Widać, że z chęcią zostałaby dłużej.
A co się działo?
W sumie bez katastrof naturalnych, bardziej na poziomie mentalnym. Suma drobnych rzeczy, wystarczająco uciążliwych żeby popsuć humor i zmarazmować do końca.
Kłopoty zdrowotne połączone z naglą niedogodnością finansową.
Wizyta u rodziców bez wsparcia małżonka - wystarczająco przytłaczająca (ten, kto nie podróżuje z kimś od kilku lat nie jest w stanie zrozumieć ciężaru wyjazdu w pojedynkę).
Tygodniowa niedyspozycja szczęki - koszmar!
No i zarzucenie diety w momencie, jak tak dobrze idzie :( - prozaicznie, ze względów finansowych - absurd, nie?
Kilka rozmów kwalifikacyjnych (o nich to się chyba wyzewnętrznie w innym artykule, bo mam sporo na ten temat do powiedzenia) z rezultatem, jak się można domyślać - marnym...
No i jeszcze czekam na "comiesięczny czas" i zobaczymy, czy mnie dobije ostatecznie, czy też minie bez większych frustracji.
Wielkie halo z niczego? Niby, że gorsze rzeczy się zdarzają? Fakt, nie przeczę. Mnie jednak skutecznie unieruchomiło psychicznie na ponad miesiąc. Dopiero teraz zaczynam łapać równowagę.
Staram się żyć! Być zdrowa, piękna i fit! :D A co!
Jeżeli zima już sobie idzie na dobre to będzie mi łatwiej :)
Reguła nie dotyczy tylko katastrof wysokiej rangi. Za przykład, równie dobrze mogą posłużyć kosmetyki: jak się kończą to wszystkie naraz...
W ostatnim meilu do Smoka napisałam coś w ten deseń: "Wiesz, teraz to się nie da ze mną rozmawiać. Jestem fuj i fe, że sama siebie nie lubię. W stylu - bez kija nie podchodź, ale z kijem też nie ryzykuj, bo użyje przeciwko tobie...." Ogólny wydźwięk był właśnie taki. I wielkie dzięki i chwała dla Smoka za brak odzewu w stylu "ale co się stało?", "mi możesz wszystko powiedzieć", "jak się wygadasz to ci ulży", czy coś równie abstrakcyjnego... Smoku, dziękuję! Jesteś wspaniała :*
Grunt, że postanowiłam w końcu pożegnać moja miesięczną depresyjkę. Mówię jej grzecznie "pa pa", ale coś dobrze jej u mnie. Widać, że z chęcią zostałaby dłużej.
A co się działo?
W sumie bez katastrof naturalnych, bardziej na poziomie mentalnym. Suma drobnych rzeczy, wystarczająco uciążliwych żeby popsuć humor i zmarazmować do końca.
Kłopoty zdrowotne połączone z naglą niedogodnością finansową.
Wizyta u rodziców bez wsparcia małżonka - wystarczająco przytłaczająca (ten, kto nie podróżuje z kimś od kilku lat nie jest w stanie zrozumieć ciężaru wyjazdu w pojedynkę).
Tygodniowa niedyspozycja szczęki - koszmar!
No i zarzucenie diety w momencie, jak tak dobrze idzie :( - prozaicznie, ze względów finansowych - absurd, nie?
Kilka rozmów kwalifikacyjnych (o nich to się chyba wyzewnętrznie w innym artykule, bo mam sporo na ten temat do powiedzenia) z rezultatem, jak się można domyślać - marnym...
No i jeszcze czekam na "comiesięczny czas" i zobaczymy, czy mnie dobije ostatecznie, czy też minie bez większych frustracji.
Wielkie halo z niczego? Niby, że gorsze rzeczy się zdarzają? Fakt, nie przeczę. Mnie jednak skutecznie unieruchomiło psychicznie na ponad miesiąc. Dopiero teraz zaczynam łapać równowagę.
Staram się żyć! Być zdrowa, piękna i fit! :D A co!
Jeżeli zima już sobie idzie na dobre to będzie mi łatwiej :)
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)