czwartek, 14 marca 2013

Testujemy kosmetyki - antyperspirant w kulce


NIVEA
energy 
fresh







Standardowo powinnam umieścić tutaj "informacje z opakowania", ale poza składem, producentem i pojemnością dowiadujemy się tylko trzech rzeczy:
- jest to antyperspirant ;D,
- bez alkoholu,
- przebadany dermatologicznie.


1. Konsystencja:
Rzadkiego, bezbarwnego płynu, typowego dla takowych kosmetyków.

2. Zapach:
Uwielbiam! "Energetyzująca świeżość trawy cytrynowej" jest dokładnie tym, czego szukam w tego typu produkcie. Gdyby jeszcze udało się znaleźć perfumy w tej samej nutce...eh, rozmarzyłam się ;)
Zapach jest dosyć intensywny i utrzymuje się długo.

3. Wydajność:
Jest zdecydowanie wydajniejszy niż antyperspiranty "pudrowe" lub w sztyfcie.

4. Opakowanie:
Typowe dla deo w kulce. Umożliwia wykorzystanie produktu do samego końca :)

5. Czy produkt jest wart swojej ceny?
Tak :) To bardzo skuteczny kosmetyk :) 50 ml w regularnej cenie można nabyć za ok. 12 zł, na promocji za 8 ;)

środa, 13 marca 2013

Syrence znowu odbija ;) Czyli rzecz o piciu drożdży

Złapałam się na tym, że od dłuższego czasu stawiam na "naturalne" metody leczenia i upiększania. Wątroby nie oszczędzam od lat, dlatego gdy pojawia się "problem" staram się go rozwiązać "bez proszkowo".

Takim właśnie problemem jest wypadanie włosów. Myślałam, że mi przejdzie - przecież zaczęłam stosować farby bez amoniaku, a w mojej diecie jest dużo warzyw, czyli witaminków ;] Jednak nie...

Rzuciłam się na poszukiwanie lekarstwa idealnego. Farmaceutyków jest masa, a opinii na ich temat, to chyba sami wiecie - tyle samo zwolenników co i przeciwników. Jedyną metodą, w której znalazła się większość pozytywnych głosów było właśnie picie drożdży. Nad podjęciem decyzji nie zastanawiałam się długo, trudniej było znaleźć konkretne wskazówki co do przebiegu owej kuracji. Wśród ogromu informacji dogrzebałam się tylko do jednej "receptury", która odnosiła się do książki, a nie schematu "bo koleżanka mi mówiła, robię tak od lat i jest ok., to są jakieś zasady?".

Drożdże należy pić dwa razy dziennie, po łyżeczce zalanej wrzątkiem, przez 6 tygodni. Potem następuje pół roczna przerwa.

Najważniejsze jest wykąpanie ich we wrzątku, potem możemy zrobić z nimi co się chce - wypić samo lub z mlekiem, dodać do koktajlu, jakiegoś soku.... cokolwiek ;)

A efekty?
Mają być olśniewające! ;D Zdrowe paznokcie, promienna cera, no i lśniące długie włosy ;D

Właśnie rozpoczął się dzień numer 3. Zobaczymy co z tego wyniknie :)

czwartek, 28 lutego 2013

Zgubiono - znaleziono

Dziś krótko

ostatnio w ogóle czasu nie staje i do późna siedzę "nad niczym", a za nic innego wziąć się nie mam czasu

takie zajęcia też się zdarzają

praca umysłowa niewdzięczną bywa - rzadko pozostają po niej "namacalne" efekty

pozostaje się cieszyć ulotną chwilą spełnienia w momencie zakończenia dzieła, czy zdania egzaminu, z resztą sami wiecie


ostatnio w Krakowie właśnie coś takiego mi się zdarzyło

lubię niewymuszoną sztukę uliczną - ona się zwyczajnie wydarza i jest

nie dla wszystkich, tylko dla tych, co szukają drogi nie pod stopami, ale gdzieś...z boku, za sobą, pod krzesłem, na murze...


piątek, 8 lutego 2013

Dieta według Syrenki part II ZASADY

Może bez zbędnych wstępów przejdę do tego, co mi się się wymyśliło podczas stosowania różnych "diet" na metodzie prób i błędów kończąc. Oto zasady mojej diety, na której zamierzam oczywiście schudnąć :)

1. Nie oszukiwać się
Czyli nie wierzyć w "diety cud" lub diety ukierunkowane na jakieś konkretne produkty (jak na przykład u Dukana, nic tylko białko, białko i białko...; albo SB - wykluczająca węglowodany). Nie jest to spowodowane ewentualnymi skutkami zdrowotnymi (ilu ludzi tyle opinii - uwielbiam jak specjaliści sobie nawzajem zaprzeczają ;P) nie jestem dietetykiem, nie znam się na tych wszystkich odpowiednich proporcjach (ile w codziennym jadłospisie powinno się znaleźć węgli, białka, tłuszczy), ale posiadam zdrowy rozsądek i zamierzam z niego korzystać! :)
Dlaczego nie biorę pod uwagę takich diet? Zwyczajnie nie wierzę, że jestem w stanie raz na cale życie zrezygnować np. z  węglowodanów. A takie trzymanie diety tylko i wyłącznie do uzyskania upragnionych cyferek na wadze - według mnie jest bez sensu. Nie mam ochoty odchudzać się z częstotliwością raz na dwa lata. Dlatego też kolejna zasada brzmi:
2. Nie ma produktów zakazanych
Tak, będąc na diecie zamierzam jeść pizzę, kebab, ciastka, smażone mięso oraz pić piwo. Ale! To będą 2 kawałki pizzy, a nie cała... To będzie domowy kebab (sos robiony przez mojego męża smakuje mi bardziej, niż ten z pobliskiej budki ;) no i koszta - skoro można taniej to czemu nie?) Ciacho? Raz na jakiś czas nie zaszkodzi, z pewnością nie utyję od tego 20 kilo w ciągu doby (od jakiegoś czasu mam ochotę wypróbować jakiś przepis na ciasto z fasoli - jeśli posmakuje to w ogóle już luzik jeśli chodzi o słodycze). Co do piwa - tylko i wyłącznie raz w tygodniu i będzie się to wiązało z długim spacerem (mamy ochotę na piwo? to nie idziemy do sklepiku pod blokiem tylko trasą "widokową"). Podsumowując cały punkt: Nie ma zakazanych produktów - zakazana jest spożywanie ich w NADMIERNEJ ILOŚCI. Równie ważna jest częstotliwość ich występowania - to taki:
3. Realny cel. Nie wyobrażam sobie rezygnacji z piwa. Takie założenie prędzej wyleczyłoby mnie z diety niż z chmielu. Dlatego też pojawia się punkt: nie częściej niż raz w tygodniu. Oczywiście lepiej by brzmiało raz na dwa tygodnie, albo raz w miesiącu, ale moje cele mają być realne, tak? Czyli wracamy do zasady numer 1- jak się zacznę oszukiwać, stawiać cele, których realizacja wydaje się być równie realna jak wygrana w totka - dieta skończy się tak, jak zawsze, czyli po miesiącu z gigantycznym bagażem frustracji. Także niech te "bomby kaloryczne" wpadają do jadłospisu, przecież i tak stawiam przede wszystkim na:
4. Ruch - bo od siedzenia się nie chudnie. Niestety ;P Niech to będzie cokolwiek, byleby wymagało oderwania tyłka od krzesła. Najlepiej codziennie - pamiętając, że mięśnie potrzebują czasu na regenerację! Taki spacerek w ramach przerwy od ćwiczeń, raz na 2 lub 3 dni, nie nadwyręży, a pozwoli trochę się zrelaksować. No i aktywność zaliczona :)
5. Nie zapominać o oczywistościach:
- obiad jeść raz dziennie! I co z tego, że został sos do makaronu. Hmm... idealny na burito? Owszem, ale na jutrzejszy obiad, a nie dzisiejszą kolację!
- waga kłamie - jeśli ktoś ma na tyle silna wolę, żeby nie ważyć się częściej niż raz w tygodni to chwała mu wielka! Ja bym chyba nie wytrzymywała... Osobiście nie znam kobiety, która trzymałaby się tej zasady ;) Po co się frustrować codziennymi wahaniami?
- lepiej się mierzyć - metr nie będzie kłamał...
- nie głodzić się - da się tak schudnąć. Chyba, że nasz organizm spanikuje i zacznie wszystko odkładać do "rezerw". No i dobrym zdrowiem i urodą raczej się długo nie nacieszymy...
- nie dać się zwariować opiniom innym - np. co do komponowania posiłków. Podobno białko jest najlepsze na kolację, a ja lubię zjeść jajka na śniadanie. Wieczorem mam większą ochotę na warzywa - i co? Cegiełki frustracji rosną...
- 5 posiłków dziennie? Rozumie ideę, na prawdę. Jednak nie jestem w stanie wprowadzić jej w życie. Cztery posiłki w zupełności mi wystarczą. I nie, pomijając podwieczorek, nie doświadczam uczucia "wilczego głodu".

Podsumowując:
1. Ograniczam kalorie
2. Wprowadzam codzienną aktywność.
3. Stawiam na zdrowy rozsądek.
4. Do wakacji jestem piękna! :D

czwartek, 7 lutego 2013

Banalny obiadek...

...ale jaki pyszny! :) Na bark weny w kuchni i chęci na eksperymentowanie - rozwiązanie idealne.


Jajka sadzone z ziemniaczkami. Do tego starty buraczek lub marchewka :)

Cóż tu dużo mówić ;) Składniki, czyli: ziemniaki, jajka, buraczki (ew. marchewka) dobieramy wedle uznania. Przyjmijmy, że przykładowa porcja na jedną osobę to:
- 2 jajka,
- 3 małe ziemniaczki,
- mały burak,
- w wersji "wypasionej" 6 plasterków kiełbasy.

Ziemniaczki obieramy i gotujemy. Na patelni najpierw podsmażamy kiełbaskę, zdejmujemy na talerze i na tym samym tłuszczu "sadzimy" jajka. Gotowe jajka kładziemy na kiełbasce (dłużej będą cieple). Ugotowane ziemniaczki tłuczemy z łyżką masła/margaryny i łyżeczką koperku. No i jakieś warzywka do tego. Według mnie najbardziej pasuje zwyczajnie starty burak, potraktowany odrobiną octu jabłkowego. Buraki można dać starte surowe, lekko obgotowane, usmażone na zasmażce... co dom, to obyczaj ;D

Wersja dietowa: bez kiełbasy ;) No i do ziemniaków zamiast tłuszczu można dać łyżkę jogurtu naturalnego lub kefiru - i tak najważniejszy tam jest koperek ;D

Zdjęcia nie daję bo mi się jajka mało apetycznie rozlały ;P

niedziela, 3 lutego 2013

Kochana Syrenko!

Jak ktoś się odzywa regularnie a nagle przestój, to widać potrzebuje chwili dla siebie - głupota, ale skoro blog istnieje, to pomyślałam - zajrzę...i oto co widzę - najwyraźniej już można się do Ciebie odezwać spokojnie i nie dostać szpadelkiem po głowie :D

Głupota, ale proszę - nawet się na maila do Ciebie skuszę! Może mała wideokonferencja za dni kilka?

U mnie przestój ogromny ostatnio! Nie tyle intelektualny i twórczy, bo tworzę jak głupia kolejne teksty na zamówienie różnych instytucji, ale w ogóle to przecież sesja!

I mimo, że niewiele się w tym półroczu muszę napracować, to jednak dojazd do Krakowa i kilka dni wyjętych na naukę daje o sobie znać. Na szczęście daje to niezłe efekty ( ot, mam 5 w indeksie :D) więc i cieszy niemiłosiernie!

U mnie bez nowości - kilka kolejnych książek na koncie ( niewątpliwie o nich wspomnę w najbliższym czasie!), kilka miłych chwil za sobą i kilka gorzkich refleksji o tym, jak to teraz ciężko podjąć niektóre decyzje.

Przyjemności przeplatane ze zwykłym, szarym wyrobnictwem. Ale ktokolwiek chce osiągnąć sukces przecież właśnie tak zaczyna - jako nieznany nikomu pracuś zamknięty przed światem, ze swoją dopieszczaną po cichu ideą. Wielu takich pomarło w zapomnieniu, ale wielu było takich, co mrówczą robotą pokazali, że jak człowiek odda czemuś serce i ducha, to nie można obok tego przejść obojętnie!

Syrenko! Bojowego nastroju życzę!

Mam nadzieję, że to nowe otwarcie, co go od sylwestra wypatrujemy już nastąpiło - teraz musimy to tylko pociągnąć :)

Na barykady zatem!!!

Kurczak pseudo meksykański ;)

Tym razem nieco kulinarnie. Wyszło takie coś ;)







Składniki:
- 1 pierś z kurczaka,
- 1 duża cebula,
- 1 czerwona papryka,
- 1 puszka czerwonej fasoli,
- 1 słoik przecieru pomidorowego,
- przyprawy: pieprz, papryka słodka (ok. 1 łyżki stołowej), oregano, bazylia, pietruszka - po 1 łyżeczce, i sos tabasco original (też prawie cała łyżeczka)

Sposób przygotowania:

Kroimy drobno kurczaka, posypujemy pieprzem i smażymy na oleju. Następnie kroimy cebulę i paprykę (może być w tak zwane piórka) wrzucamy do kurczaka, podlewamy wodą (tak żeby przykryła całość). Dorzucamy wszystkie przyprawy (poza tabasco!) dusimy pod przykryciem ok. 10 min.(od czasu, do czasu mieszając). Fasolkę przecedzamy na sitku i dodajemy do sosu. Na końcu dodajemy przecier pomidorowy i tabasco. To na prawdę ważne, żeby tabasco było dodane jak najpóźniej ;)
Całość jest gotowa, gdy ładnie rozprowadzimy przecier pomidorowy i sos nabierze "godnej" konsystencji ;)

Wspaniale komponuje się z kaszą gryczaną lub ryżem :) Smacznego!

sobota, 2 lutego 2013

Dieta według Syrenki

Dieta w pojęciu czysto odchudzającym, nie jako zmiana stylu życia ;)

No przytyło się trochę. Z ubrań zaczęło się wylewać (ze spodni nawet nieco bardziej niż trochę) A na szersze ciuchy, no cóż... żal wydawać, bo przecież niedługo schudnę ;D I w takim pojęciu można trwać nawet rok, albo i dłużej...

Podobno najtrudniej podjąć decyzję. Moje psychiczne nastawianie się do odchudzania trwało dwa miesiące. Tak, przez cały ten czas myślałam o tym, co powinnam zmienić, kiedy, z czego zrezygnować, co zacząć ćwiczyć, itp. itd. Gorzej było podjąć jakiekolwiek działanie...
Odkryłam również kilka ciekawych portali internetowych o odchudzaniu i pomogło mi to bardzo :) Podczytywanie jak inni sobie radzą, jak komponują swoje jadłospisy. Dużo się nauczyłam :) Między innymi tego, że pierwszym krokiem jest całkowite wyeliminowanie słodyczy, napoi gazowanych, soli i słonych przekąsek, i wielu innych rzeczy. No i już na samym początku natrafiłam na ogromny problem, który śmieszy nawet mnie samą: tak na dobrą sprawę, to ja nie mam z czego rezygnować! :D

Nie słodzę już od lat. Jak mam ochotę na słodką kawę sięgam po miód. Słodzików nie używałam nigdy.
Soli nie używam. Nie mam w domu żadnych "kucharków" ani kostek do zup.
Z napojów gazowanych preferuje tylko piwo ;D No i w sumie skłamałam wcześniej - to jest rzecz, od której jestem uzależniona, i jeżeli miewam już na coś wyraźną ochotę to jest to chmiel, a nie czekolada.
No właśnie słodycze - nie przepadam. Nie myśle o nich będąc w sklepie, zwyczaj nie kupuje.
Słone przekąski? Też nie bardzo... nawet do wspomnianego już piwa nigdy nie kupujemy chipsów, tylko orzeszki ziemne ( w Biedronce można dostać niesolone, jupi! ;D)
Pieczywo? Czasem na śniadanie robimy kanapki, ale to max 2 razy na tydzień. Zazwyczaj robimy omletowe wariacje, albo jajka pod różną postacią i jakoś nie czuję potrzeby zjadania do tego chleba...

No, ale! Dlaczego w takim razie tak przytyłam?
Bo przestałam pracować, a żarłam tak samo, jak w dni wolne od pracy. Najpierw organizm się domagał, a potem to już leciało przyzwyczajeniem.

Biorąc pod uwagę całokształt, zaczęłam jeść więcej warzyw, twarogu, a ograniczać ryż, kasze, ziemniaki i makaron (rety, jak ja uwielbiam makaron!...). I przez miesiąc działało to rewelacyjnie. Z umiarkowaną aktywnością fizyczną spadło mi z brzucha prawie 10 centymetrów! (Nie wierzę w wagę, nie posiadam jej i nie zamierzam kupować. Bardziej zależy mi na ubytku w obwodach, a nie kilogramach. Przecież chodzi o to, żeby dobrze wyglądać, a nie zrobić się lżejszym).
Niestety okazało się, że w kolejnym miesiącu nie będzie nas stać na takie rarytasy jak świeże warzywa, codzienne serki, razowe pieczywo... Musiałam powrócić do tych kasz, ziemniaków i makaronu... I co? Ten miesiąc prawie minął, i fakt - nie chudnę, ale też nie tyję ;) Ale po 15 wracam do swojej bezbolesnej dietki :) I pierwsze co zrobię to schrupię całą paczkę szpinaku, a co! :)

Na dzisiaj to tyle :) Jak zacznę jeść tak, jak w grudniu to zamieszczę swoje przykładowe menu :) Teraz nie chcę tego robić, bo się boję, że dostanę ślinotoku... ;D

cdn ;)

piątek, 1 lutego 2013

Chrzanić smuteczki

Istnieje taka głupia rzecz możliwa do zaobserwowania niemalże u wszystkich. Jak coś się dzieje, to się dzieje na raz. Złośliwość losu nie jest w stanie poczekać sobie chociażby tydzień, zanim przy****doli czymś nowym.
Reguła nie dotyczy tylko katastrof wysokiej rangi. Za przykład, równie dobrze mogą posłużyć kosmetyki: jak się kończą to wszystkie naraz...

W ostatnim meilu do Smoka napisałam coś w ten deseń: "Wiesz, teraz to się nie da ze mną rozmawiać. Jestem fuj i fe, że sama siebie nie lubię. W stylu - bez kija nie podchodź, ale z kijem też nie ryzykuj, bo użyje przeciwko tobie...." Ogólny wydźwięk był właśnie taki. I wielkie dzięki i chwała dla Smoka za brak odzewu w stylu "ale co się stało?", "mi możesz wszystko powiedzieć", "jak się wygadasz to ci ulży", czy coś równie abstrakcyjnego... Smoku, dziękuję! Jesteś wspaniała :*
Grunt, że postanowiłam w końcu pożegnać moja miesięczną depresyjkę. Mówię jej grzecznie "pa pa", ale coś dobrze jej u mnie. Widać, że z chęcią zostałaby dłużej.

A co się działo?
W sumie bez katastrof naturalnych, bardziej na poziomie mentalnym. Suma drobnych rzeczy, wystarczająco uciążliwych żeby popsuć humor i zmarazmować do końca.
Kłopoty zdrowotne połączone z naglą niedogodnością finansową.
Wizyta u rodziców bez wsparcia małżonka - wystarczająco przytłaczająca (ten, kto nie podróżuje z kimś od kilku lat nie jest w stanie zrozumieć ciężaru wyjazdu w pojedynkę).
Tygodniowa niedyspozycja szczęki - koszmar!
No i zarzucenie diety w momencie, jak tak dobrze idzie :( - prozaicznie, ze względów finansowych - absurd, nie?
Kilka rozmów kwalifikacyjnych (o nich to się chyba wyzewnętrznie w innym artykule, bo mam sporo na ten temat do powiedzenia) z rezultatem, jak się można domyślać - marnym...
No i jeszcze czekam na "comiesięczny czas" i zobaczymy, czy mnie dobije ostatecznie, czy też minie bez większych frustracji.

Wielkie halo z niczego? Niby, że gorsze rzeczy się zdarzają? Fakt, nie przeczę. Mnie jednak skutecznie unieruchomiło psychicznie na ponad miesiąc. Dopiero teraz zaczynam łapać równowagę.

Staram się żyć! Być zdrowa, piękna i fit! :D A co!
Jeżeli zima już  sobie idzie na dobre to będzie mi łatwiej :)

sobota, 19 stycznia 2013

Testujemy kosmetyki - kremy na zimę

O pielęgnacji ciała w zimie już pisałam (tu) Także teoretyczne wskazówki mamy już za sobą ;) Czas na praktykę.

Początkowo byłam zdania, że kremy z etykietą "za zimę", "dla sportowców", "idealny na narty" swoją wyjątkowość zawdzięczają głównie cenie. Wybierałam kremy "normalne" (naturalnie przerzuciłam się na wersję półtłustą), ale bez magicznego stwierdzenia "najlepszy na mrozy". W efekcie - skóra była dobrze zabezpieczona przed nieprzyjemnymi warunkami atmosferycznymi, ale była "tłusta" i swędząca (nie potrafię tego wytłumaczyć, ot zwyczajnie przy źle dobranym kosmetyku skóra mnie swędzi i nie jest to wynikiem podrażnienia/uczulenia, raczej gigantycznego dyskomfortu...)

Postanowiłam zatem przetestować coś z serii zimowej. Pierwszy był krem z Ziaji na każdą pogodę - tutaj więcej o nim Jednak nie tego szukałam. Zużyłam go na ciało, ponieważ jako kosmetyk do twarzy był dla mnie za ciężki...

W tym roku zdecydowałam się na zakup mojej coraz bardziej lubianej Perfecty.


INFORMACJE Z OPAKOWANIA
Ochronno - pielęgnacyjny krem, przeznaczony do intensywnego nawilżenia skóry w warunkach zimowych, szczególnie gdy temperatura spada poniżej 0C. Polecany do pielęgnacji każdego rodzaju skóry. Krem gwarantuje skuteczna ochronę przed mrozem i wiatrem oraz poprawia elastyczność skóry przyczyniając się tym samym do jej wygładzenia. Przy cerze szczególnie suchej, krem można stosować również na noc.
Zawiera Pro-lipid Factor - składniki odbudowujące płaszcz lipidowy, wzmacniające naturalną barierę ochronną i zapewniające wysoki poziom nawilżenia skóry poprzez zatrzymanie wilgoci w naskórku. 

1. Konsystencja:
Krem jest gęsty. Faktycznie "odpowiedni" na zimę ;]

2. Zapach:
Czymś tam pachnie, nie potrafię zidentyfikować tego zapachu - a raczej przyrównać do czegoś "znanego". Grunt, że kosmetyk nie jest ostro perfumowany.

3. Wydajność:
Nie będę kłamać, krem nabyłam dopiero tej zimy. Konsystencja wymaga zużycia większej ilości kremu niż przy kremach nawilżających. Jednak mimo tego sądzę, że krem na jeden sezon z pewnością wystarczy (uwzględniając również zużycie na dłonie). W przyszłym roku i tak będzie trzeba kupić nowy... Na prawdę warto trzymać się zasady: producent mówi żeby zużyć kosmetyk do 12 miesięcy od otwarcia, więc po roku go wyrzucam, nawet jeśli coś zostało.

4. Opakowanie:
Tubka, ale chociaż raz nie będę narzekać. Kosmetyk w tubce jest łatwiejszy w użyciu poza domem, niż ten w słoiczku. A zimą warto pacnąć się kremem nie raz, czy dwa, ale za każdym razem jak wychodzimy na dwór.

5. Czy produkt jest wart swojej ceny?
Tak :) 50 ml za 14 zł. W promocji widziałam za niecałe 10 zł...

No i najważniejsze - buzia mnie po nim nie swędzi :D

sobota, 12 stycznia 2013

Testujemy kosmetyki - antyperspirant w żelu

Lady
Speed 
Stick 
24/7 GEL




INFORMACJA Z OPAKOWANIA:
Nowy dezodorant antyperspiracyjny w żelu Lady Speed Stick Fruity Splash zawiera stopniowo uwalniające się składniki, które skutecznie chronią przed potem i nieświeżym zapachem. Używany codziennie chroni przez 24 godziny 7 dni w tygodniu. Nie pozostawia białych śladów.

1. Konsystencja:
Jak to żel - konsystencja jest lepka ;)

2. Zapach:
No i znowu kwestia gustu. Mi się nie podobał. Na szczęście w kosmetykach tego typu zapach bardzo szybko się ulatnia, także nie było z tym problemu.

3. Wydajność:
Ok. Przy codziennym używaniu wystarcza na jakieś 4 miesiące.

4. Opakowanie:
Na kształt dezodorantów w sztyfcie. Wygodne w użyciu.

5. Czy produkt jest wart swojej ceny?
Kosmetyk zawiera 65 g. produktu. W promocji dałam niecałe 6 zł - nie mam pojęcia ile kosztuje w cenie regularnej.
W promocji, czy bez - nie kupię go więcej. Za duża ilość żelu wysycha w mało estetyczny sposób (białe kuleczki nagle są wszędzie, nie tylko pod pachami...). No i największy minus za smugi na ubraniach - zabrudził mi wszystkie bluzki i jak na razie nie znalazłam jeszcze odplamiacza, który by sobie z tym poradził :/
Jestem na nie. 

niedziela, 6 stycznia 2013

Gdzie leży dusza książki? Stare i nowe wydania bajek

Znalazlam przypadkiem w internecie jedne z pierwszych rysunków, które wykorzystano do zobrazowania opowieści o królewnie Śnieżce. Szybko odgrzebałam z własnej półki pierwsze wydanie, jakie pamiętałam ze swojego czytelniczego życia i na nowo - oniemiałam.

Piękno, które jako dziecko rozumiałam przez magnetyczne spojrzenie postaci, żywe, mnogie barwy na stronie i ten cudowny, chropowaty, lekko pożółkły papier w ręku...Długie chwile spędzałam jako dziecko właśnie na oglądaniu ilustracji - treść przecież była znana. A mimo to "czytałam" historię wciąż na nowo - obserwując kolejne sceny i swoim dziecięcym umyśle dopowadając sobie resztę.

Dlaczego dzisiejsze bajki już takiej mocy nie mają...spójrzcie sami...


Kiedy patrzę na dzisiejsze półki z bajkami i baśniami, szukając czegoś DOBREGO, najczęściej odchodzę z niesmakiem. Pulchne twarzyczki dziecięcych twarzy "królewien", wróżki topione w odmętach tiulowych kreacji i komputerowych blików, gwiazdek...sączącej się słodyczy w bajkach, które niejednokrotnie były przecież bardzo tragiczne u swego końca...Kto bowiem pamięta pierwsze wersje wielu klasyków, wie, że oryginalne, wpisane w księgi dziedzictwa historycznego opowieści Braci Grimm ( szczęśliwy, kto posiada słynne dwie niebieskie księgi!!) były przepojone śmiercią i tragedią. Dlaczego na siłę próbuje się dzisiaj tłumaczyć koleje losu "bezstresowo"?

Nie mam pojęcia.

Przeglądając serwisy aukcyjne widzę, że na pniu wyprzedawane są stare dobre wydania książek, o których "nowocześni rodzice" pojęcia nie mają.

Kochani! Umysłu dziecka nie wyżywicie księżniczkami "Barbie", ani piersiatymi odpowiednikami tejże. Potrzeba tak samo słodkości przygody, jak i goryczy życia, żeby człowiek był NORMALNY, a stare baśnie mają wielką moc  -  spróbujcie sobie sami ją przypomnieć.

Polecam też poszukiwanie przepieknych, starych wydań książek!

Na półce mogą lśnić niezliczone "pokazowe" woluminy, ale czytajcie i pokazujcie dzieciom te stare, podniszczone tomu - idę o zakład, że właśnie one będą przez nie później wspominane!

sobota, 5 stycznia 2013

Czy nie ma już świata poza internetem?

Ponad miesiąc temu niespodziewanie straciłam połączenie z internetem w domu i o ile zmiana taryfy itp. zapowiadała co najwyżej 2-3 dniowe (a więc niewątpliwie krótkotrwałe) problemy z połączeniem, to niestety, jak to zwykle bywa, rzeczywistość okazała się nieubłagana.

Odcięto mnie na miesiąc od internetu i choć nie należę do osób, które korzystają z portali społecznościowych ( mam profil tylko na jednym i korzystam z niego tylko, kiedy muszę pobrać pewne dane), nie jestem programistą, czy człowiekiem, który w ogóle uważa komputer za cel wszelkiego istnienia, o tyle dało się zauważyć ogromne problemy, nawet w najprostszych jak się później okazało kwestiach...

Zaskoczyło mnie to i zmartwiło, bo okazuje się, że nawet osoba tak jak ja - po macoszemu traktująca zdobycze techniki - może żałośnie zawyć, kiedy ogranicza się jej dostęp do niektórych...podstawowych niestety źródeł informacji.

Dzień 1 -3 spoko. Mam czas poczytać książki, które dawno odłożyłam, uczę się pilnie do sesji, przygotowuję projekty i prace zaliczeniowe. Praca przebiega w planowany sposób, choć w pracach zaliczeniowych mnóstwo luk - uzupełnię je za dzień czy dwa - eleganckie przypisy, dodatkowe informacje - nie będzie problemu - tymczasem odznaczamy tylko miejsca wybrakowane, co by do nich szybko powrócić gdy sieć wróci.

Dzień 4-5 zaniepokojenie i pierwsze telefony do operatora - zaczynają się opóźnienia, ale przecież to nie koniec świata - po mikołajkach wszystko powinno już być.

6 grudnia...jakie to szczęście, że wymarzone prezenty zamówiłam dawno temu...internetu brak, a tu niestety:
- brak dostępu do pieniędzy z konta internetowego na płatność podstawowych rachunków staje się...nidogodna
- zaczynam się martwić o terminowe złożenie prac zaliczeniowych
- kurcze...chętnie sprawdziłabym maila, bo może ktoś coś ode mnie chciał...w końcu to mój podstawowy sposób komunikowania się ze światem
- tydzień bez posta na blogu...przepraszam Syrenko!! nadrobię...wszystko nadrobię, z resztą - tydzień poślizgu chyba można wybaczyć?

7-12 grudnia - zbliża się przerwa świąteczna, a ja:
- nie zapłaciłam rachunków
- nie mogę skontaktować się z profesorami w nurtujących mnie problemach
- nie wiem, czy dotarł do mnie oczekiwany przelew
- nie mogę kupić potrzebnych mi tuszy do drukarki
- nie wysłałam jeszcze prac zaliczeniowych
- prace są niedokończone
- nie mam skąd ściągnąć niezbędnych mi materiałów naukowych
- nie mogę sprawdzić dostępności książek w bibliotece
- dalej brak postów ode mnie
do tego drobiazgi w stylu dostępu do moich ulubionych serwisów informacyjnych i kilka aukcji też chciałam doglądnąć, ale cóż...życie ;/

od 13 grudnia rozpoczęła się seria telefonów z mojej strony do operatora, bo nie doczekałam się żadnej informacji, a jeśli już jakieś dostawałam, to były sprzeczne z wcześniejszymi
zaczynam też poszukiwania nowego operatora, bo jakość usługi obecnego zaczyna być co najmniej niedorzeczna...a nich to! że też pierwszym pomysłem było poszukanie dobrego operatora w internecie ;/

14 grudnia - internetu brak - cała reszta problemów - jak wyżej, tylko BARDZIEJ irytująca.
trzeba to skończyć: zmolestowany chłopak poddaje się i oddaje w moje niecne szpony swój internet " Najlepszy w całej wsi"....om nom nom nom nom....czuję się jak przy ciepłym obiedzie po wielu godzinach przymierania głodem na wykładzie...bossssko....a szybkosć internetu jest jak ten cudowny zapach kawy po obiadku wypitej...

Mój Chłopak jest super....i ma internet bijacz ;]

ale problem się nie rozwiązał...

17 grudnia - wizyta znajomych obsługujących sieć radiową w okolicy - niestety, okazuje się, że podłączenie jest niemożliwe, bo przekaźnik nie podoła przeszkodom terenowym...trzeba więc czekać na "podpięcie druta"
informacyjny chaos u popularnego operatora trwa nadal
w międzyczasie moja umowa jak się okazało została anulowana (?!) i nikt nie miał zamiaru mnie o tym poinformować...pomyślałam, że pewnie wysłali zawiadomienie mailem i dlatego nic o tym nie wiedziałam...
na szczęście nie było to prawdą, więc granicy absurdu nie osiągnięto, ale...nie poinformowano mnie, cóż...
piątek...21 grudnia...sprawy internetowe załatwione, choć dostępność informacji ze świata w ilości mi odpowiadającej ( i jakości, którą preferuję), nadal żadna. właśnie zjawili się "bogowie sieci", czyli technicy internetowi...popatrzyli, popukali i stwierdzili, że nic nie mogą poradzić i trzeba czekać a w ogóle to niepotrzebnie przyjeżdżali...

dobrze, że nie nawiedził mnie słynny bożonarodzeniowy duch, bo komuś wybiłabym ząbki przed Wigilią, ale, że czas pokoju i pewnej pobłażliwości względem otaczających nas problemów - zacisnęłam własne kły i stwierdziłam: przetrwam...

na małych karteczkach, na których od początku stanu "bezinternetowego" notowałam rzeczy, które muszę zrobić, jak tylko powróci sieć, mnożyły się pomysły na artykuły. była wena jednym słowem.

teraz jej brak.

po świętach w pełnej glorii zatelefonowano do mnie, że niedługo sieć będzie znów dostępna. pomijając problemy techniczne, jakoś przed sylwestrem słowom tym stało się zadość.

swojego zmęczenia tą sytuacją jednak nie zapomnę.

jak wspomniałam, nie jestem osobą, która komputera potrzebuje bardziej niż kawy porannej. niestety możliwość swobodnego sprawdzania dowolnej informacji o świecie w dowolnym czasie stała się nieodzwnym symbolem naszych czasów. o ile utrudnione jest komunikowanie się z ludźmi!
( bo doładowanie telefonu z internetu też jest łatwiejsze, niż godzinna wyprawa do najbliższego miasteczka po to samo...).
od stycznia faktury za opłaty telefoniczne przychodzą do mnie mailowo - super, oszczędność...ale przy braku internetu - problem...

studia? stają się niemożliwością:
- zapisy na zajęcia
- zapisy na egzaminy
- kontakty z nauczającymi
- rejestracje
- dokumenty
- prace zaliczeniowe ...wszystko to, bez internetu jest nie do ogarnięcia...

należę do szczęśliwców, którzy nie muszą nakładać na siebie na siłę takich ograniczeń jak czas spędzany w sieci, czy sposób korzystania z tego. dysponuję własnym laptopem, co jest niewiarygodnie wygodne.

tak, chciałabym kiedyś pracować za pośrednictwem sieci, ale na razie...na razie dosadnie uświadomiłam sobie, jak trudne jest życie dla osób, które niestety nie miały tyle szczęścia co ja i do tej pory funkcjonują bez internetu.
mam na myśli przede wszystkim osoby młode, które chcą się rozwijać, uczyć i być obecnymi ( także w gronie swoich przyjaciół, którzy niewątpliwie w większości "żyją w sieci"), ale nie mogą w pełni się zsocjalizować i chcąc - nie chcąc zostają zepchnięci na margines.

cieszę się, że moi Przyjaciele są przede wszystkim stworami z krwi i kości, których mogę odwiedzać kiedy zapragnę i tak jak ja - wolą kontakt twarzą w twarz bardziej od najbarwniejszych kolaży wspólnych zdjęć i wywnętrzania się pod "słitfociami"...

Syrenko, ach Syrenko, czekam dnia, kiedy i Ty sprowadzisz się w nasze ukochane, malownicze krainy :)

a tymczasem - chłeptajmy z tego internetu ile się da!

..gdyby nie on pewnie zajeżdżano by dla nas właśnie kolejnego konia, niosącego długaśne listy :)

a tak - jeden koń w przyrodzie więcej :)

Amen.

Testujemy kosmetyki - krem do rąk z dolnej półki


NATURA CARE 
KREM DO RĄK
łagodzący 
glicerynowo - aloesowy



Wspominałam już o moim faworycie, oto on ;D Jedyny krem na rynku, który wchłania się błyskawicznie  :)


INFORMACJA Z OPAKOWANIA:
Dzięki zawartości Aloe Vera łagodzi podrażnienia. Doskonale nawilża, osłania i regeneruje skórę rąk narażoną na działanie detergentów w środkach myjących i piorących.

1. Konsystencja:
 Przypomina mleczko, bardzo lekka. Wchłania się w skórę jakąś minutę od aplikacji.

2. Zapach:
Krem jest dostępny w 4 wariantach:
- aloes (mój ulubiony ;] zapach jest bardzo delikatny, "niedrażniący"),
- rumianek (owszem, bardzo rumiankowy - jak dla mnie wersja najmniej przyjemna zapachowo),
- cytryna (o ile uwielbiam zapach cytrusów w kosmetykach, tak ten jest zbyt "chemiczny", ale do zniesienia),
- oliwka (nigdy nie próbowałam - nauczyłam się w końcu, że moja skóra nie toleruje kremów oliwkowych).

3. Wydajność:
Kremik jest lekki i "rzadki", nie potrzeba go wiele, by ukoić ręce ;)

4. Opakowanie:
Tubka :( Ale jak na jeden z dwóch mankamentów produktu to mogę wybaczyć ;)

5. Czy produkt jest wart swojej ceny?
I to najlepsza część ;) 100 ml za niecałe 2 zł ;D

Kremik produkowany jest przez "Scan-Anida". Nie mam bladego pojęcia co to za firma.

Drugim i ostatnim mankamentem jest jego dostępność - do nabycia tylko i wyłącznie w Drogeriach Natura. 
Ale raz na jakiś czas można tam się pofatygować po kilka tubek ;]

Polecam :D

piątek, 4 stycznia 2013

Świętowanie się skończyło, można wrócić do normalności ;)


Jak to jest, że każde święta poprzedzone są wieloma dniami przygotowań i ogromną dawką stresu? Minęły już prawie dwa tygodnie, a ze mnie dopiero teraz "schodzą" te wszystkie emocje i wydarzenia. I na prawdę, miałam zerowe chęci do czegokolwiek. No, może kilka razy skłaniałam się ku wyłączeniu  telefonu i udawaniu, że nie istnieję...

Ale! Wróciłam już do życia ;) A może zwyczajnie znudziło mi się już izolowanie od wszystkiego i oglądanie anime...? ;]

Smok ciągle ma problemy techniczne, ale jestem przekonana, że jak już do nas wrócić to nie opędzimy się od nowych newsów i ciekawych artykułów ;)

Z mojej strony będzie ciągle o kosmetykach ;) Może też trochę kulinarnie, ale uwaga - jestem już 4 tydzień na diecie ;D Tak, w pełni świadomie zaczęłam przed świętami ;D I nie, nie poległam w międzyczasie ;D


Wszystkim życzę wiele radości w Nowym Roku ;) Niech się darzy ;)