piątek, 12 października 2012

Wychodzenie na dwór, siąkanie nosa i inne przypadłości regionalne... ;)

Tak, jak w temacie. Przypadłości sytuacyjno - słownych w Polsce jest cała masa. Muszę przyznać, że w moim procesie adaptacyjnym do nowego miejsca i rzeczywistości, w której się znalazłam, odegrały wielką rolę ;) Oto niektóre z nich.

Wychodzenie na dwór/na pole

Pierwszej rzeczy, jakiej nauczyłam się po przyjeździe do Krakowa, było to, że mieszkańcy tego miasta chcąc wyjść na zewnątrz wychodzą na pole. Rzecz dla mnie co najmniej dziwna. Na wschodzie zawsze wychodziłam na dwór.
Pewnego razu, moja koleżanka ze studiów (rodowita Krakowianka), już mocno poirytowana, że nie mogę zrozumieć czegoś tak prostego, postanowiła wytłumaczyć mi rzecz na przykładzie:
- Słuchaj, mieszkasz teraz w Krakowie, to jest miasto królów, jest tu zamek i były też księżniczki. To właśnie księżniczki wychodziły na dwór. Cała reszta chodziła na pole...
- Na polu to się zbiera ziemniaki, jak chodzę na pole to idę tyrać, na dwór wychodzę na spacer i kropka.
- Ale Kochana, ty nie jesteś księżniczką...

Oczywiście później wiele osób mi tłumaczyło skąd się wzięło wychodzenie na pole, ale wersja uświadamiająca mi, że nie jestem księżniczką, przypadła mi do gustu najbardziej ;D

A w Warszawie to już bardziej po mojemu ;) Mówi się "na dworzu" ;)

Siąkanie nosa

Cóż za brzydkie słowo! Jakieś takie fuj i nie na miejscu mi się wydawało. Po którymś moim skrzywieniu na komentarz "zaraz wrócę, muszę wysiąkać nos", zapytano mnie, jak w takim razie mówi się na taką czynność w moich stronach. Na co z uśmiechem i niezachwianą pewnością siebie odpowiadam:
- U nas nos się dmucha! Ewentualnie wysmarkuje.
Cale zgromadzone towarzystwo pokładło się ze śmiechu, a ja zaczęłam rozważać zasadność i niewątpliwy urok słowa "siąkać".

Przypadłości kulinarne

Ile ja się na zastanawiałam czym jest kiszka, sznycel, czy leniwe. Jak już się dowiedziałam, że to kaszanka, kotlet mielony i nietypowe pierożki, jakoś bez problemowo przeskoczyłam na nazewnictwo z małopolski. Do tego stopnia, że kiedyś dałam niezły orzech do rozgryzienia mojej mamie. Na pytanie co bym chciała zjeść podczas wizyty w domu, odpowiedziałam, że zwykłe sznycelki. Podczas obiadu cała rodzina, ze mną na czele była lekko zdziwiona, kiedy mama zaserwowała nam... szaszłyki. Bo myślała, że się przejęzyczyłam i chodziło mi właśnie o to ;D


Zdarzało mi się czasem stołować w pewnej jadłodajni. Czasem jęczałam wybrankowi serca, że mam ochotę na kopytka, ale sama nie będę robić bo już raz mi nie wyszły. No i kiedyś wracamy sobie po obiedzie spacerkiem na mieszkanie i on mnie nagle pyta:

- Wiesz, tyle razy się zastanawiałem, dlaczego ty nie zamówisz tych kopytek w jadłodajni?
- Ale przecież nie mają ich tam w ofercie, to jak miałam zamówić?
- Nie no, mają! Ale to się tutaj nazywa paluszki….
Zabić, czy ucałować?

;)


Smoku, co mogłam jeszcze pominąć? Tyle tego było, a tu raptem trzy wspomnienia?


Syrenciu!

HaHaHa :P Padłam przy siąkaniu i przypomniałam sobie, że ja to lubię grysik  ^_^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz