O tym jak zdrowo się odchudzać, budować zdrowe relacje i zdrowo żyć możemy przeczytać dosłownie wszędzie. Przytłoczona lawiną "dobrych rad" usiadłam i pomyślałam, że jak mam zacząć funkcjonować według tych wskazówek to najlepiej żebym trafiła w lotka, ponieważ w tej chwili, ani mnie na to nie stać, ani nie mam czasu.
"Zdrowy lifestyle" - hasło spędzające sen z powiek wielu kobietom (szczególnie tym lekko neurotycznym, takim jak ja).
Świadomość nadprogramowych centymetrów lekko dobija, zawrotne tempo życia również. Jedyny mój sukces w "zdrowym lifestylu" to same przekonanie o potrzebie zmian. Czyli ostre postanowienie poprawy już mam, ale jak ruszyć?
Wszędzie czytam: znajdź czas dla siebie, na relaks, na spacer, na ćwiczenia minimum trzy razy w tygodniu. Posiłki jedz w równych odstępach czasu, najlepiej pięć razy dziennie, zrezygnuj z fast foodów, słodyczy, napojów gazowanych i alkoholu. A co z tego jest realne do osiągnięcia? Tylko ta ostatnia część, ponieważ tylko ona tyczy się zwyczajnej siły woli, która czasu nie wymaga, a i pozwala troszeczkę (przez takie cięcia na śmieciowym jedzeniu) zaoszczędzić.
A jeszcze najlepiej wybrać się do dietetyka i zainwestować w osobistego trenera na siłowni....Taa... akurat! Przecież całe dnie się byczę, nic nie robię, do pracy nie chodzę i nie mam żadnych obowiązków. No i przy tym nicnierobieniu mogę trwonić pieniążki na wszelkie zachcianki. Ironizuję, żeby nie było, ale cała kwestia związana ze zdrowym stylem życia od dawna strasznie mnie irytuje i... frustruje. Jestem bardzo ciekawa przez kogo takie programy są układane i przede wszystkim dla kogo? Wszystko pięknie i ładnie, ale cała idea zdaje się nie brać pod uwagę ludzi, którzy pracują na przykład na grafiku i zarabiają najniższą krajową.
Wychodząc do pracy na 12 godzin (gdzie ma się łącznie pół godziny przerwy) i na przykład dojeżdżając do pracy godzinę, nie ma nas w domu minimalnie 14 godzin. Czyli rano śniadanko, potem jakieś kanapki w tych dwóch nędznych piętnastominutowych przerwach, a do domu wraca się po 22 i człowiek nie wie, czy jest bardziej zmęczony, czy głodny... U mnie zawsze kończyło się zlegnięciem na łóżko, bo przecież budzik nastawiony na 6... I tak dwa, albo trzy dni po kolei. Potem następowała dzień, albo dwa wolne od pracy, ale trzeba było zrobić zakupy na najbliższe dni i chociaż pozmywać, bo człowiek może siedzieć przy zakurzonych meblach, ale jeść już by wolał z czystego talerza ;) I jak to się ma do pięciu małych posiłków w ciągu dnia? Niby można coś takiego praktykować jak ma się wolne, ale potem co? Ledwo do pracy się dojedzie i już jest się głodnym, a tu trzeba stać na kasie i grzecznie czekać aż ktoś się zlituje i przyjdzie cię zmienić na 15 minut.
Tak, wiem, nie każdy pracuje w takim systemie zmianowym. Ale ja tak funkcjonowałam prawie dwa lata. I nie, nie dostałam lepszej pracy, tylko poprzednią rzuciłam. Mój organizm dał mi jasno do zrozumienia, że takiej pracy sobie nie życzy. Najpierw jednak musiałam nabawić się problemów z naczynkami na nogach (chwała opatrzności, że nie żylaków) przejść dwumiesięczne przeziębienie i ropiejące oczy. Pomijając zwykłe stresy związane z pracą przy kasie i obsługą klienta...Dopiero jak zaczęłam płakać ropą dotarło do mnie, że cztery kanapki dziennie przez ponad rok to nie był dobry pomysł. Ale czy miałam inne możliwości? Resztki z obiadu, owszem zdarzało mi się przynosić, ale nie było tego jak odgrzać...zimny makaron z sosem, trochę fuj. Zostawałam przy kanapkach. A aktywność fizyczna? Stojąc po 12 godzin w pracy, w dzień wolny od niej jedyną aktywnością na jaką się zdobywałam było wyjście po prowiant, i kończyło się kotlecie schabowym, a nie dietetycznej sałatce....
No i jak to wypośrodkować? Człowiek jest świadomy co powinien zrobić, zmienić, ale... nie ma takiej możliwości. A każde przejrzenie stron internetowych, bądź też jakiegokolwiek pisemka dla kobiet, z czasem staje się źródłem frustracji nie do ogarnięcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz