piątek, 16 listopada 2012

Biurokratyczne strony zamążpójścia

Mówi się o wielkim, wspaniałym dniu. Takim, o którym marzą szczególnie dziewczynki. O bajkowej uroczystości, jakże wzniosłej i wzruszającej. Wszyscy będą wystrojeni, lekko onieśmieleni i zniecierpliwieni oczekiwaniem na piękną parę młodą. A w parze młodej najbardziej olśniewającym elementem jest ona. Ta właśnie dziewczynka, która niemalże od pieluch ma już dokładnie zaplanowany swój wielki dzień. Dzień, w którym jakiś nieszczęśnik odetchnie w końcu z ulgą: ten koszmar nareszcie się kończy. Koszmar planowania, kłótni, różnicy zdań, łez (zazwyczaj jej) i moment, w którym dociera znaczenie słowa teściowa.

No, ale tak jest zazwyczaj. Całość kończy się happy endem, kiedy głowni zainteresowani udają się na honey moon. I nic poza suknią księżniczki, orkiestrą, menu i liczbą gości, nie ma większego znaczenia.
A co się dzieje w przypadku ślubu, że tak powiem, mniej bajkowego?
To, na szczęście, mogę opisać na własnym przykładzie ;)

Trochę mało tradycyjnie, ale jakby nie patrzeć podsumowanie marzeń i wyobrażeń Tego Dnia naszej dwójki, umożliwiła nam przeskoczenie etapu wszelkich kłótni i łez. Ślub skromny, cywilny, z najbliższą rodziną. W rezultacie wszyscy strasznie zadowoleni, że to wyglądało tak, a nie inaczej.

A kiedy było już po, zaczęły się schody. Ale tylko dla mnie, tej jakże szczęśliwej młodej mężatki.

Kwestia numer jeden - przemeldowanie się. Sprawa dla nas oczywista - skoro mój małżonek jest właścicielem mieszkania, po ślubie melduje żonę u siebie. Taa.... moja mama przeżyła chyba najgorszy zawód w życiu. Jak ja śmiałam się wymeldować, no jak?! Ale nie o tym miało być... Okazuje się, że zanim gdzieś się zamelduję muszę mieć papierek, że już się wymeldowałam z domu rodzinnego. Inaczej zameldować mnie na nowym miejscu nie mogą.... To była moja pierwsza podróż poślubna, z powrotem do rodziców, żeby się wymeldować (upoważniając kogokolwiek z rodziny musiałabym na ten papierek czekać chyba z miesiąc, łatwiej było pofatygować się samemu).

Kwestia numer dwa - wyrobienie nowego dowodu (oczywiście po uprzednim zameldowaniu się na nowym mieszkaniu). Właściwie bezstresowo, dodatkowy suprajs - dowody są bezpłatne ;D Kosztowało mnie to zrobienie zdjęcia oraz podróż z miejsca zamieszkania do miejsca zameldowania.

Miesiąc bezczynności. Niby stary dowód jest ważny do momentu odebrania nowego, ale innych dokumentów na akt małżeński nie zmienisz. Czyli cały miesiąc w zawieszeniu, niby nic nie powstrzymuje człowieka od działania, ale jakimś tam konflikt tożsamości przeżyłam....

Po miesiącu znowu trzeba pokonać trochę kilometrów, by załatwiać sprawy dalej.  No to dowód odebrany, skarbówka załatwiona, w ZUSie zostałam potraktowana tak, jak się spodziewałam... Na tym się właściwie skończyły sprawunki, w nowym mieście zameldowania. Mogłam wrócić do Warszawy i... załatwiać sprawy dalej.

Bo  przecież został już tylko bank, karta miejska, wszystkie biblioteki i jeszcze kilka pomniejszych rzeczy, na których widniej moje stare nazwisko.

Małżeństwo popełniłam pod koniec września i jestem na etapie aktualizowania danych w banku. To tak prawie jakby koniec, więc dlaczego mam serdecznie dosyć całokształtu? Ba, wręcz dochodzę do wniosku, że konkubinat wcale nie był taki zły.... ;)

Reasumując: cieszę się strasznie mocno, że żadne z nas nie marzyło o wielkim weselu. Gdybym porwała się na planowanie tak zwanego ślubu księżniczki, odechciałoby mi się wszystkiego jeszcze przed sakramentalnym "tak". I szczerze współczuje tym wszystkim szczęśliwym istotom, które po powrocie z miodowego miesiąca, ledwo odpocząwszy od wcześniejszych załatwień, mają nowe załatwienia. I tak właściwie są to sprawy, których nie można odłożyć "na później".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz