Jesień.
Większość dziewoi cieszy się, że oto nadszedł upragniony czas wymiany garderoby, nowy płaszczyk, trencz, buty solidniejsze, buty eleganckie, szpilki jesienne - dobrane kolorystycznie, z ciekawym wykończeniem, botki i grzyb wie co tam jeszcze kobieta chce mieć na jesień.
A ja zaczynam cierpieć.
A najbardziej wtedy, kiedy muszę kupić buty...
Dlaczego?
Bo zamiast zrobić jak kobieta: iść i kupić cokolwiek, (byle kupić, a potem się zastanawiać, czy potrzebuję czegoś innego - zazwyczaj tak, ciekawszego - zazwyczaj tak, pasującego - bo przypadkiem kupiłam to co mi się podobało, a nijak ma się do moich stóp...)ja się najpierw zastanawiam i...nic dobrego z tego czasem nie wynika.
Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale kiedyś zorientowałam się, że na zakupy idę...w ostateczności i tylko wtedy, kiedy wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazują na to, że nie tylko TO JEST DZIEŃ KUPOWANIA BUTÓW, ale mam dobre biorytmy, horoskopy, korzystny układ planet, gwiazd, sprzyjającą fazę księżyca i pomyślne fusy w herbacie.
Czyli generalnie - nie chcę, ale muszę, bo coś się rozpadło.
Niecierpię zmieniać swojego najbliższego otoczenia, a nowa para butów się w to wlicza - bo nowe, nieznane i jeszcze nie chcę się angażować, a tu już pasowałoby się z nimi związać i wiadomo...
no generalnie strach przed nieznanym butem jest.
Ale jak trza to trza...
I tak zaczął się mój horror, który trwa już drugi miesiąc.
Oto Smoczyca postanowiła sobie kupić botki...
I najpierw pojawiła się w głowie ogólna idea buta: ot takiego co to stopę zakryje co najmniej powyżej kostki i będzie miał podeszwę.
Dobra, co my dalej od tego buta chcemy?
Niech będzie na obcasie - byle nie za cienkim - nie chcę gubić fleków pomiędzy kostką brukową i wywracać się na popękanych i krzywych pływach chodnikowych...
Po trzecie: ma być czarny.
Kolejny wymóg - możliwie ciepły i taki, co to mu przemoczenie za szybko nie będzie groziło.
Po piąte - niech mi pasuje na stopę, ale niezbyt ściska palce - odmrożenia sprzed kilku sezonów już się odezwały i niestety tak już będzie co roku.
Do tego cena - niech mnie nie zrujnują, a jeśli mają kosztować więcej - niech mam gwarancję, że za rok i za dwa nadal będą zdatne do użytku.
Na tym zakończyłam proces planowania zakupu. Wiedziałam więc ogólnie czego szukam i jak nie próbowałam kombinować, za każdym razem sugestia podświadomości była jedna: kup sobie kobieto glany na szerokim koturnie.
I muszę przyznać, że z radością bym sobie właśnie takie sprawiła, bo to buty niezawodne, wygodne, a do tego niewątpliwie wielosezonowe.
Poszperałam na różnych witrynach, upragnionego towaru jednak próżno szukać.
Odpowiednie mogłyby być jakieś butki Demonii, niestety wybór na polskim rynku mały, a wyprzedawane na Allegro buciki są zazwyczaj wariacjami na temat czółenek lub wysokich kozaków.
Nie o to chodziło, więc z tej ścieżki trzeba było zawrócić i skierować się - no niestety - do sklepu.
Pierwszą opcją okazało się CCC.
Pierwszy model, na który zwróciłam uwagę okazał się niestety zbyt miękki w dotyku i za bardzo trampkowaty. Odrzuciłam bez mierzenia.
Drugi model - interesujący ze względu na wykończenie - niestety w wybranych przeze mnie dwóch oddziałach sklepu był albo niedostępny w kolorze czarnym, albo brakowało mojego rozmiaru.
Nie wybrałam niczego innego, bo na jednej firmie świat się nie kończy.
Druga opcja: Wojas.
Wiedząc, że markę tą otacza aura nieśmiertelności buta, postanowiłam spróbować szansy u nich. Byłaby to chyba jedyna lokalizacja, w której zdolna byłabym zostawić więcej niż 250zł.
Pomiędzy półeczkami rozmaitych ekscesów sztuki szewskiej (ach te buty z kolcami...Alexander McQueen się kłania...a przecież nie tak dawno oglądałam program, w którym wszyscy narzekali na to, że jako firmy tracą niestety klientów właśnie przez to, że nie jest zakazane naśladownictwo i inspirowanie się pomysłami Większych i Ważniejszych...) znalazłam ciekawą parę butów.
Czółenka na wyższym obcasie, pokryte dookoła miękkim materiałem. Do tego fajne paseczki elegancko zdobiące całość i kryształek Svarovskiego (?). Bo co mi to świecidełko na bucie? Nie mam pojęcia. Biorąc pod uwagę mój awers do rzeczy skrzących się z daleka, te buty nie wzbudziły mojej niechęci.
Mimo całej swej atrakcyjności i pełni wygody, okazały się niestety nie tym czego szukałam.
Do mojej listy wymagań dodałam więc kolejny punkt: but musi cholewką przylegać do nogi - nie interesują mnie więc buciki stylizowane na szmaciane buciki elfów z bajek. Potrzebuję bucików sznurowanych, z wąską cholewką.
I tak przyszła pora, by powrócić do domu i znów przeszukać Internet. W końcu dotarła do butów firmy Bruno Banani, które wydawały się...niemal idealne.
Paseczki, ciekawe wykończenia, wzmocnione wokół pięty, nieco wyższe, wiązane. Odrobina niepokoju związana jest z szerokością obcasa i jego wysokością
Największy problem leży jednak gdzie indziej.
Tych bucików nie można zmierzyć i trzeba podjąć ryzyko tradycyjnie wkalkulowane z zakupy internetowe.
I tak oto kolejny dzień zastanawiam się, a stópki cieszą się z towarzystwa starych, dobrych butów sportowych i wygodnych glanków. :)
Jeszcze nie nadszedł TEN dzień, więc czekajcie buciki spokojnie...znajdę Was...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz